W świecie obrazów. Recenzja spektaklu „Portret damy”
Spektakl Eweliny Marciniak uwodzi. Scenografią, kostiumami, muzyką i przemyślanym aktorstwem. Szkoda tylko, że jest dość nieudolny pod względem dramaturgii. Akcja ciągnie się wolno, dialogi brzmią sztucznie i za bardzo nie wiadomo, w którą stronę zmierza myśl pani reżyserki.
„Portret damy” Marciniak zrealizowała w Teatrze Wybrzeże. Jego kanwą jest powieść Henry’ego Jamesa, przerobiona – moim zdaniem – nie do końca trafnie przez Magdę Kupryjanowicz. Na szczęście ze spektaklu nie chce się wychodzić, ponieważ broni go w zupełności absolutnie zjawiskowa warstwa wizualna, której po części autorką jest również pomysłodawczyni scenografii, Katarzyna Borkowska. Widz już od pierwszych scen wrzucony zostaje w zmysłowy świat XIX-wiecznej Anglii, gdzie rządzi konwenans i przywiązanie do tradycji. Jej siłę i rolę poznaje przybyła tam młoda Amerykanka, osierocona niedawno przez rodziców, będąca w żałobie Isabela Archer. Interesująca to osóbka, ciekawie odegrana przez Katarzynę Dałek. Zanim odda swe serce jednemu mężczyźnie, chce zwiedzić świat i dowiedzieć się czegoś więcej o życiu. W końcu jednak daje się omamić jednemu z nich i kończy – jak to było do przewidzenia – w okowach samotności i niespełnionych pragnień.
W tym przedstawieniu wiele jest takich właśnie, niezrealizowanych życiowo kobiet. Są w różnym wieku, mają odmienne pochodzenie i doświadczenie, ale łączy je jedno – niewyobrażalny smutek, będący pochodną ich nieudanego życia. I nie chodzi nawet o to, że same taki los sobie zgotowały. One po prostu są tak zaprogramowane. Ich życie musi tak wyglądać. Rodzą się, by przyjmować fatum pod wieloma postaciami. Jedne zostają starymi pannami, inne wychodzą za mąż za łajdaków, jeszcze inne nie mogą spełniać się jako matki i tak dalej. Przerażająca jest wizja, którą śmiałą ręką kreśli nam reżyserka. Przecież nawet Isabela, początkowo tak silna, niezależna i z posagiem, okazuje się myśleć nie rozumem a sercem, które podpowiada jej wielce niewłaściwie. Emocje biorą górę nad racjonalnością, katastrofa wisi w powietrzu. Tak było, jest i będzie.
Zanim Isabela wpadnie w sidła źle pojętej miłości (pytanie, czy jest miłość dobrze pojęta, czy po prostu wcale jej nie ma na tym świecie) zdąży zwiedzić wiele pięknych miejsc. Będzie otaczała się gronem adoratorów, których owinie sobie (mniej lub bardziej świadomie) wokół palca. Pozna – w pewnym stopniu – siebie i własne przeznaczenie. Szkoda, że okaże się ono tak smutne. I szkoda, że kobieta jaki się innym przede wszystkim jako ciało, co również zostaje w tej realizacji uwypuklone.
Jak już wspomniałam, przedstawienie jest dość nierówne, jeżeli chodzi o treść. Pierwsza część wlecze się w nieskończoność. Zaczyna się bez impetu i tak też się kończy. Aktorzy dialogują ze sobą w sposób sztucznie zamierzony, co powoduje niemożność „kupienia” tej historii u odbiorcy. W drugiej części bezsprzecznie robi się ciekawiej. Tempo rośnie, akcja zmierza ku katastrofie, bohaterowie na czele z Isabelą zaczynają popadać w pewnego rodzaju obłęd, więc aktorzy nie grają już tak sztucznie. Cały spektakl znakomicie ratuje strona wizualna, którą mogłabym zachwycać się bez końca. To, co Marciniak „wyprawia” ze światłem jest nie do opisania. Potrafi za jego pomocą diametralnie zmienić klimat kolejnych scen, zbudować nowe przestrzenie, zawrzeć w nim emocje i treść. Fenomenalne! Chyba nigdy jeszcze nie miałam do czynienia z tak absolutnie zjawiskowym spektaklem, jeżeli chodzi o aspekt obrazotwórczy i za to reżyserce należą się najwyższe słowa uznania.
Pochwała należy się także zespołowi „Chłopcy kontra Basia”, który na żywo, w nieco zmienionym składzie, wykonuje nastrojową, przesyconą emocjami, znakomitą muzykę, będącą pełnoprawnym bohaterem „Portretu damy”.
Marta Kowalczyk